wtorek, 31 grudnia 2013

Narodzenie - post drugi (OSTRZEGAM - przeczytanie może grozić Lokiofobią !!!)



Kiedy jedziemy samochodem do szpitala, zaczynają się skurcze, które - jak udało się zmierzyć - występują już co jakieś 5 a może nawet 3 minuty… Nie są jednak silne, więc w samochodzie żartuję, że fajną datę wybrała sobie Amelka: 13 października, czyli zakończenie objawień Maryjnych w Fatimie (po porodzie w związku z tym mąż będzie nazywał małą Fatimka:)) Dodam, że ten termin to pierwszy dzień 37 tygodnia ciąży.
Poza tym wspominam, że mężul bał się i cyrki odstawiał, że może być masakra jak już zacznę rodzić a trzeba się będzie przedzierać przez całe zapchane miasto w drodze do szpitala  (oddalonego niecałe 9 km od naszego miejsca zamieszkania, ale trzeba przejechać przez zazwyczaj zakorkowane centrum miasta), a tu jak się okazało przyszło nam jechać w środku nocy pustymi ulicami, mkniemy więc niczym królowie szos!

Po dojechaniu na dziedziniec szpitala, próbujemy dostać się do budynku, ale wygląda, jakby wszyscy spali. Wszystkie wejścia okazały się zamknięte…  Przykucam więc przy jednym z nich a mąż biegnie do portiera zapytać jak dostać się do środka. Ten się lituje i wskazuje drogę.
W szpitalu mąż dzwoni domofonem na porodówkę. Każą nam poczekać. Moje skurcze są coraz częstsze, a nikt się nie zjawia, więc mój towarzysz niedoli raz jeszcze dzwoni i słyszy zdziwienie, że jeszcze nikt do nas nie wyszedł…
W końcu doczekaliśmy się. Dwie położne zapraszają nas do środka, gdzie podają mi kilka ankiet do wypełnienia (jeden skurcz, kawałek ankiety, drugi skurcz, znów ankieta...), przeprowadzają wywiad między moimi coraz częstszymi skurczami, odbierają kartę ciąży (nie skserowałam sobie! o kurka wodna! żal mi jej bo stanowiłaby pamiątkę:( ), każą się przebrać do porodu (ha! miałam specjalnie zakupioną w tym celu porodową koszulkę z otworami do karmienia malucha), po czym bada mnie lekarz.
Podczas badania chlustają ze mnie wody płodowe do podłożonej miski i okazuje się, że mam rozwarcie na 3 (lub 4) centymetry. Lekarz robi mi też USG, każe zmierzyć miednicę i odsyła na porodówkę.
Tam wita mnie przesympatyczna położna, która pokazuje mi ekskluzywną łazienkę z prysznicem, jaką mam do dyspozycji z mężem. Następnie mężowi wskazuje wygodną kanapę, na której może sobie odpoczywać (co za brak szacunku dla bliźnich - żona cierpi, mąż wypoczywa i w dodatku, jak się później okazuje, wsuwa sobie kanapkę przygotowaną wcześniej z myślą zabrania jej do pracy!).
I znów położna skupia się na mnie i moim dzidziusiu, tzn. podłącza mnie na jakieś 30 minut do KTG, czyli urządzenia monitorującego akcję serca dziecka wraz z zapisem czynności skurczowej macicy.
Po badaniu znowu sprawdza rozwarcie i pozwala na wzięcie prysznica. 
Jedna położna na przemian z drugą - równie uprzejmą - zalecają podskoki i inne ćwiczenia na piłce, więc sobie skaczę siedząc okrakiem i myślę, że boli, ale da się to wszystko przeżyć. Nawet wysyłam sms-a (wciąż skacząc), z prośbą o modlitwę do pobożnej koleżanki.
Dostaję zastrzyk, podobno z nospą (ale nie wiem czy powinnam wierzyć, że to nospa). Mąż podczas każdego skurczu masuje mi plecy, tak jak zalecali w szkole rodzenia. Wydaje mi się, że to ciutkę pomaga.
Potem znowu jakiś zastrzyk. 
Położna zaleca kąpiel w wannie w ciepłej wodzie, aby pobudzić czynność skurczową macicy.
No i wtedy się zaczęła jazda, o jakiej mi się nawet nie śniło!!!!! 
Cdn.

niedziela, 29 grudnia 2013

Narodzenie...(OSTRZEGAM - przeczytanie może grozić Lokiofobią !!!)



Dopiero co było Boże Narodzenie, a teraz też będzie o narodzeniu. Narodzeniu mojej córeczki...
Zacznijmy od początku.
13 października biorę udział w zajęciach szkoły rodzenia, tzn. na teorii siedzę i słucham, na zajęciach praktycznych nie ćwiczę (bo z powodu skróconej szyjki nie mogę), ale uczę się oddychać. Akurat prowadząca uczy oddechu, jaki mamy stosować podczas skurczy porodowych. Wychodzi mi tak sobie i boję się, że nie zapamiętam, w którym momencie jak oddychać... Zajęcia trwają do 20.00.
Wieczorem, po położeniu się do łóżka czuję jakby skurcz macicy, jednak niezbyt silny. Zasypiam. Ok. 2.00 w nocy budzi mnie kolejny skurcz, ale też niezbyt dotkliwy. Czuję jednak, jak coś ciepłego wypływa ze mnie. Przeszło mi przez myśl, że to mogą być wody płodowe. Wstaję i zauważam jak kapie ze mnie podczas drogi do łazienki.
Wracam do sypialni i mówię mężowi, że chyba zaczyna się poród, a on na to: śpij, to pewnie upławy.  
Miałam wprawdzie wodniste upławy podczas ciąży, ale nigdy w takiej ilości. Idę do łazienki i sprawdzam papierkiem lakmusowym ph cieczy. Pasek zabarwia się na fioletowo. Dotąd podczas upławów pasek wykazywał kwaśne ph. Mówię więc mężowi, że to wody płodowe, bo gdyby moja wydzielina miała takie ph, to świadczyłoby o niezłym stanie zapalnym… Poza tym ciągle ze mnie kapie, kiedy chodzę po mieszkaniu. On wciąż nie wierzy.
Postanawiam zadzwonić do mamy, choć jest środek nocy. Mówię jej, że chyba odchodzą mi wody i pytam czy uważa, że mam jechać do szpitala, na co odpowiada mi, że tak. Pamiętam też jak położna w szkole rodzenia zwracała uwagę, że jeśli mamy skurcze to możemy czekać w domu aż przybiorą na częstości, zanim pojedziemy do szpitala, jednak jeśli odejdą nam wody, nie wolno czekać. Pakuję więc wszystko co przychodzi mi do głowy do spakowanej już w dużym stopniu (na szczęście) przez mamę i przeze mnie walizki. Nie zapominam o pomadce do ust na spierzchnięte wargi podczas porodu, ani o butelce wody mineralnej i ulubionej gorzkiej czekoladzie Wedla (może mi się jako cukrzykowi przydać).
Biorę też dokumenty - kartę ciąży i całą teczkę ze wszystkimi wynikami badań, które miałam wykonywane w ciąży a także skierowanie na badania laboratoryjne, jakie miałam wykonać 13 października(!) w przychodni… Jest tam min. skierowanie na badania pod kątem cholestazy, gdyż znów od kilu dni jakby swędziały mnie stopy.
Mąż nie umie przyznać się do błędu i kontynuuje swoją teorię o upławach, rozważam więc wezwanie taksówki(!), ale jakimś cudem zbiera się i pakuje mnie do auta.
Cdn.

wtorek, 24 grudnia 2013

When a Child is born...

Z okazji nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia życzę Wam drogie przyszłe i obecne Mamy oraz drodzy przyszli i obecni Tatusiowie, aby ten wyjątkowy okres był nie tylko czasem celebracji pierników, grzybów, barszczu, makówek czy innych smakołyków, ale także celebracji Miłości, która przyszła na świat. 
Życzę, aby blask choinki rozjaśniał rodzinne relacje, przynosił radość i szczęście płynące z wzajemnej bliskości.
Życzę wreszcie, aby Gwiazda Betlejemska była drogowskazem i prowadziła Was i Wasze pociechy zawsze do właściwego celu.
Wesołych Świąt i wspaniałego Nowego 2014 Roku!
 
P.S. I jeszcze moja ulubiona piosenka, która zawsze mnie wzrusza...
http://www.youtube.com/watch?v=gPp7mVTstv4

czwartek, 19 grudnia 2013

Strachy na lachy

Strachu w ciąży najadłam się z wielu więcej powodów, niż te opisane tutaj. Były to czasami drobiazgi, np. kiedy używałam lakieru do włosów, wstrzymywałam oddech, aby nie wdychać tego świństwa. W pewnym momencie zaczęłam się jednak zastanawiać, czy w ogóle w ciąży można wstrzymywać oddech, czy aby nie spowoduje to niedotlenienia dzidziusia… I tego typu obawy rosły często do rangi paranoi.
Bałam się też kleszczy. A raczej boreliozy czy odkleszczowego zapalenia opon mózgowych. Dużo wylegiwałam się w ogródku, więc nie były to obawy bezpodstawne, choć smarowałam się różnymi odstraszaczami. 
Cały czas modliłam się, żeby dziecko urodziło się całe i zdrowe.
O innych „grubszych” paranojach już wiecie
Za to wcale, ale to wcale nie bałam się porodu! Wręcz czekałam na niego z utęsknieniem. W tym jednym jedynym temacie nie szukałam informacji po forach internetowych. Przerobiłam Szkołę Rodzenia, czytałam też M jak Mama, wiedziałam więc o fazach porodu, zdawałam sobie sprawę z kolejnych objawów, jakie następują podczas narodzin dzidziusia.
Ponadto, nigdy do szczególnych straszków w dziedzinie bólu nie należałam, nawet jako małe dziecko super znosiłam liczne bolesne ponoć zastrzyki, którymi mnie faszerowano z powodu nawracających zapaleń oskrzeli. Nigdy nie płakałam z bólu, zawsze byłam twarda, co owocowało kolekcjami igieł i strzykawek zostawianymi mi „w nagrodę” do zabawy przez pielęgniarki (oj, jaką miałam radochę robiąc zastrzyki moim lalkom – wszystko wskazywało wtedy, że zostanę „pigułą” w przyszłości). Jak więc nie miałabym dać rady urodzić!?
Jak się jednak miało okazać, ani nie urodziłam w terminie, ani mój poród nie przebiegł tak jak miał przebiegać, ani ja nie byłam taką twardzielką, za jaka się uważałam. Właściwie to po porodzie mogę stwierdzić, że nie jestem twardzielką w ogóle.
Cdn.

wtorek, 17 grudnia 2013

Ile kosztuje ciąża - część II - zdrowo żyj !

Nie tylko wizyty lekarskie, badania, leki i tym podobne czynią z ciąży okres ZWP (czyli Zwiększonego Wydawania Pieniędzy tudzież Zawrotnego Wydawania Pieniędzy).
Odkąd stwierdziłam, że będę mamą, odrzuciłam w znacznej mierze śmieciowe jedzenie w tym –uwaga - będzie ostro: zupki chińskie (pyszna, totalnie niezdrowa chemia w proszku)!!
Przerzuciłam się na wędlinki bez konserwantów, za to po ok. 40 zł za kilogram, mięsko najwyższej jakości, masełko osełkowe zamiast Ramy, jajeczka prosto od kurki (na szczęście teściowie regularnie podsyłali od wsiowej kurki, biegającej po ich podwórku), najlepszy ser żółty, jaki mogłam dostać (nie jakieś wytwory seropodobne), warzywka i owoce w miarę możliwości z eko-sklepu, soczki z tegoż samego sklepu itp.
Taka dieta kosztuje. I to nie mało. Eko-zdziercy (bez urazy ! i tak Was kocham) szczególnie szybko czyścili mój portfel. No bo przyznacie, że 8 zł za sok z poczciwej kapusty kiszonej to trochę jest…
Dobrze, że moja ciąża obejmowała lato, kiedy to mogłam zajadać owocki z krzaczków rosnących w ogródku mamy i taty (cukrzyca na szczęście przyplątała się pod koniec lata, więc co skorzystałam, to moje).
Kolejną grupą artykułów generujących wydatki były kosmetyki. Nie używałam ich wprawdzie dużo, bo po co się malować i robić fryzurę do łóżka… ale troszkę tego było. W dodatku w tym okresie musiało być wyjątkowe. Bez wieeeelu składników potencjalnie szkodliwych dla płodu. Znów więc musiałam się uśmiechnąć do eko-zdzierców. Kremy do twarzy na dzień, na noc, szampony, odżywki do włosów, środki do higieny intymnej – wszystko dla nadwrażliwców i konserwantofobów. Jedynie poeksperymentowałam z kremami dla ciężarnych na rozstępy i próbowałam z różnych firm, bo uznałam, że skoro są stworzone specjalnie dla brzuchatych mam to nie mogą zawierać świństw, w każdym razie zbyt wielu…
Kolejne rzeczy ze znaczkiem eko, w które zaopatrzyłam się na czas ciążowy to detergenty. Pisałam już w innym poście, jak to mój małżonek, uzależniony od detergentów wszelkiej maści, ani myślał przystopować, kiedy zaszłam (w ciążę znaczy się), o co toczyliśmy wojny, jednak ja dla siebie miałam odrębne eko środki do czyszczenia.
Do 22 tygodnia ciąży byłam mobilna, ba, nawet czasem chodziłam do pracy:), musiałam więc zaopatrzyć się w specjalne ciuchy. Wprawdzie późno mnie wybrzuszyło, ale nawet kiedy nie było jeszcze widać, wolałam nie podduszać maleństwa spodniami wciętymi w talii czy takimiż spódnicami. Częściowo przyszła mi z pomocą koleżanka z pracy, użyczając swoje ciążowe ciuchy, jednak korzystałam tylko z bluzek, bo reszta była na mnie za duża. Zaopatrzyłam się więc w kilka par spodni a nawet w sukienkę na wesele brata męża. A nie muszę chyba mówić, ile kosztują sukienki dla przyszłych mam.
Wreszcie, należało się w końcu rozejrzeć za ciuszkami i akcesoriami dla dziecka. Tu prym cenowy wiódł wózek 3 w 1 – mieliśmy Tako Princess – bardzo fajny (kiedyś może napiszę coś w temacie). Na szczęście wózek zafundowali nam moi rodzice, więc wydatek odpadł. Zostało jednak łóżeczko GRACO (zapłaciliśmy kilka stówek, ale nie pamiętam dokładnie ile), dodatkowy solidny materac do łóżeczka, kołdra, poduszka i prześcieradło, wanienka Flexi Bath (do tanich nie należała, ale warto ją mieć), pieluchy, wilgotne bobasowe chusteczki, podkłady, ręczniki kąpielowe, kosmetyki dzidziusiowe, rożki, kocyki, no i równie słodkie, co kosztowne ciuszki na dobry początek. Tak więc, choć w dużym stopniu odciążyli nas bliscy, wydaliśmy sporo.
Jednak, żeby nie wyjść na sknerę, co to każdy grosz liczy a złotówkę ogląda pięć razy, zanim wyda, pragnę wszystkim uroczyście oświadczyć, że WARTO BYŁO wydać wiele, a nawet więcej, na nasze cudne dziecię, które się narodziło. Jeśli więc jesteście w ciąży i wydajecie o wiele za dużo, zapewniam Was, że dziecina, która przyjdzie na świat, wszystko Wam wynagrodzi, a wkrótce będziecie wydawać na nią sporo więcej!!:)

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Nie będzie zbyt słodko, czyli ile kosztuje ciąża - część l - badania, leki i takie tam

Gdy po raz drugi zobaczyłam dwie kreski na teście (test robiłam dzień po dniu), wybrałam się na badanie beta-HCG, TSH i progesteronu. Tak sobie wymyśliłam, że te badania będą przydatne, choć za progesteron dostałam od mojej ginki ochrzan (jeśli czytaliście posta o mojej decyzji zaaplikowania sobie duphastonu to wiecie, jakie dylematy z tym związane miałam, sprawdzałam więc dwukrotnie poziom tego hormonu i za drugim razem wyszło dużo ponad normę, więc myślałam, że to od duphastonu, a lekarka mnie objechała i powiedziała, że nie mam sprawdzać progesteronu, choć już nie pamiętam czym to argumentowała.
Z wynikami ww. badań poszłam na pierwszą wizytę do ginekologa. Pani doktor pochwaliła mnie za betę i oczywiście TSH, gdyż – cierpiąc na niedoczynność – musiałam całą ciążę kontrolować jego poziom i modyfikować dawkę Euthyroxu. Natomiast zaskoczyła mnie spisem badań wszelakich, które miałam jeszcze wykonać. Od badań ogólnych powszechnie znanych począwszy, poprzez anty-TPO, FT3, FT4, przeciwciała przeciw różyczce IgG, przeciwciała przeciwko toksoplazmozowe IgG i IgM,  aż po odczyn niejakiego Coombsa pośredni, tajemniczo brzmiące VDRL, nieco mniej tajemniczo HbsAg, anty HCV czy przeciwciała anty HIV (co wprawiło mnie w osłupienie). Będąc grzeczną dziewczynką  chuchająca i dmuchającą na dzidzię w brzuchu, posłusznie wykonałam wszystkie zalecane badania.
To był początek wielkiej przygody z igłami, strzykawkami, zrostami na żyłach i palcach oraz rozpływającą się w tempie pociągu TGV gotówki…
Z badań, które pamiętam na dalszym etapie ciąży (poza cytologią i tego typu przyjemnościami, nie liczę też USG) wymienić mogę następujące: morfologia oraz poziom żelaza – wielokrotnie z powodu anemii, TSH, FT4 – wielokrotnie z powodu niedoczynności tarczycy, Test PAPP-A, badanie ogólne i posiew moczu – kilkakrotnie z powodu infekcji, przeciwciała przeciwko toksoplazmozie – kilkukrotnie z powodu braku wcześniejszego (przed ciążą) zakażenia i tym samym braku przeciwciał, badanie w kierunku listeriozy – chyba z dwa lub trzy razy, bo pierwszy wynik wyszedł wątpliwy, krzywa cukrowa, glukoza – kilkukrotnie przed krzywą cukrową, po wykonaniu krzywej – wielokrotnie z żyły i palca, badania „wątrobowe” przy podejrzeniu cholestazy ciążowej. Myślę, że mogły być jeszcze inne badania, ale nie pamiętam wszystkiego.
Drugim powodem ucieczki gotówki z kieszeni były lekarstwa i suplementy, jakie przyszło mi stosować przez czas bycia w stanie błogosławionym…
Przyjmowałam następujące przykazane mi przez lekarzy środki:
wszystkie femibiony po kolei, czyli: Femibion Natal 1, Femibion Natal 2 i Femibion Vital Mama (nie, stop, ten ostatni to już po ciąży),
kwas foliowy Acidum Folicum Richter – dawka 15 mg – przez jakiś czas w środku ciąży,
Bioparox,
syropki: HOMEOVOX, prawoślazowy i z babki lancetowatej,
Tantum Verde,
woda utleniona – do płukania gardła,
herbatka szałwiowa – do płukania gardła,
sól fizjologiczna do nosa,
Jodid przez jakiś czas (100 mcg jodu),
Euthyrox – przez całą ciążę – dawki od 37,5 do 100 mcg,
Macmiror Complex – z dwa lub trzy razy,
Gynalgin – z dwa razy,
LaciBios Femina – niemalże non-stop,
Monural – dwukrotnie podwójna dawka,
ProUro – praktycznie stale mi towarzyszyło,
Żuravit – towarzyszyło mi, kiedy nie miałam ProUro,
Feminella Vagi C,
Urosept – przez większość ciążowych miesięcy,
magnezu dawki ogromne od 22 tygodnia ciąży do końca przeciw skurczom z powodu skróconej szyjki (Slow Mag, Magne B6 i inne),
żelaza dawki przeogromne (najczęściej w postaci Tardyferonu), Luteina od 22 tygodnia ciąży z powodu skróconej szyjki.
Nie wiem czy to wszystko, ale wiem, że jeszcze więcej leków mi przepisywano (np. Furaginum, lek na serce, antybiotyk Duomox), jednak postanowiłam ich nie zażywać
Były jeszcze paski do glukometru, ale do leków tego chyba zaliczyć się nie da…
Kolejna grupa wydatków to wizyty lekarskie.
Ciążę prowadziła ginka w prywatnej przychodni. Koszt wizyty – min. 120 zł, chyba że robiła dodatkowe badania, a robiła prawie zawsze – bywało i ponad 200 zł.
Do tego dochodziły specjalne wizyty na USG u innego lekarza na ekstra sprzęcie (3 razy) – każde z badań ok. 220 zł.
Było też kilka wizyt u diabetolożki – każda chyba ok. 120 zł.
Do endokrynologa chodziłam na szczęście z NFZ (choć czy na szczęście to już teraz nie wiem…), do rodzinnej też.
Wydatków rujnujących nasz portfel było znacznie więcej. Ale do tego jeszcze dojdziemy.

piątek, 13 grudnia 2013

Co dręczy moje serce?



Kiedy skończyłam 6 miesiąc ciąży zaczęły się dziać dziwne rzeczy z moim serduchem, normalnie, jakby fikołki robiło i zapadało się w głąb klatki piersiowej. Takie miałam wrażenie. Palpitacje z efektami specjalnymi.
Ponieważ dzień po dniu sytuacja nie ulegała zmianie, stwierdziłam, że zgłoszę ten fakt lekarzowi rodzinnemu, u którego i tak czekała mnie wizyta.
Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Lekarka wysłała mnie na EKG, które wyszło ok, poza tym otrzymałam skierowanie do kardiologa na cito! Przyczynił się do tego z pewnością fakt zdradzenia pani medyk, że zdarzyło mi się zasłabnąć w ciąży (tzn. bez utraty przytomności, ale straciłam wzrok, miałam mroczki przed oczami i nie mogłam złapać oddechu – pewnie było to z powodu niskiego ciśnienia, bo przed ciążą też się to zdarzyło kilka razy). Muszę Wam powiedzieć, że moja doktor rodzinna to mega babka – nigdy nie bagatelizuje problemów ze zdrowiem swoich pacjentów. Powiedziała, że muszą sprawdzić czy nie ma przeciwwskazań do znieczulenia ogólnego gdyby zaszła np. konieczność cesarki. Dodała też, że szefowa poradni, do której dostałam skierowanie, wyjdzie z siebie z powodu wysyłania jej kogoś bez stanu przedzawałowego na cito i to w dodatku z prośbą o wykonanie echa serca i Holtera (badań, które kosztują) no ale mam się tym nie przejmować, tylko myśleć o dziecku:), a ona i tak ma u owej pani kardiolog przechlapane, lecz ma to w nosie.
Doktorka, do której dostałam się na wizytę – nota bene szefowa rzeczonej poradni, strzeliła focha (nie, to nie był pojedynczy foch, ale cała masa fochów!), ponarzekała pod nosem, generalnie traktując mnie jak intruza i obrażona kazała umówić się na termin badań. 
Badanie echokardiograficzne poza tachykardią zatokową nie wykazało innych odchyleń od normy.
Natomiast badanie EKG metodą Holtera wyznaczono mi po miesiącu od echa. 
Z tym to dopiero była szopka! Zanim przystąpiono do rzeczy, czyli przyklejenia mi elektrod w okolicach klatki piersiowej i podłączenia ich za pomocą kabli do specjalnego aparatu monitorującego, który umiejscowiono mi gdzieś z boku w okolicach pasa, uświadomiono mnie, że aparat, który mi założą jest bardzo drogi i mam delikatnie i ostrożnie z nim postępować! 
Kiedy wysłuchałam tych wywodów i zrobiłam minę bardzo zatroskanej o losy aparatu, zaczęto mi go zakładać. Podczas tej czynności dotarło do mnie całkowicie to, czego obawiałam się, kiedy tylko przeczytałam na skierowaniu o Holterze… Całą dobę muszę przebywać z tym cholerstwem w symbiozie… Ratuj się kto może ! – miałam ochotę zwiać, ale w moim stanie wyglądałoby to śmiesznie, zostałam więc i pozwoliłam na okablowanie mnie. 
Nie muszę chyba mówić, jak wspaniale wyglądał mój sen, podczas którego nie mogłam pozwolić na odpadnięcie elektrod i – w żadnym wypadku – na zmiażdżenie aparatu. A dodam, że brzuch już wtedy mi wyskoczył i miałam czym miażdżyć… No i jeszcze jedna przyjemność wiązała się z badaniem – Dzień Dziecka, czyli zakaz kąpieli!
Ww. przyjemności przyniosły komentarz w postaci: „Rytm zatokowy miarowy o śr. częstości 92/min, maks przyspieszony do 152/min, zwalniający do 63/min. Ekstrasystolia nadkomorowa 1/zapis. Ekstrasystolia o morfologii komorowej 2/zapis.
Na stronie: http://www.kardiolo.pl/ekstrasystolia.htm przeczytałam, że „(…) potencjalnie niegroźne ekstrasystolie są subiektywnie bardzo źle tolerowane przez pacjenta. Opisywane są jako uczucie "zamierania" serca, "zrywania", "wyrywania" się w piersi, "uderzania" serca o klatkę piersiową.(…)”. 
Znalazłam więc odpowiedź na moje dziwne harce serca. W każdym razie czymkolwiek ekstrasystolie są – nie stanowią przeciwwskazania do znieczulenia ogólnego, a przynajmniej w moim przypadku wydano taką opinię.
Na tym skończyła się moja przygoda z kardio-badaniami w ciąży. Wiele nie dały (kardiolożka przepisała mi jakiś lek tak na wszelki wypadek, jednak nie zamierzałam eksperymentować w czasie ciąży, więc go nie wykupiłam) ale przynajmniej doszukałam się odpowiedzi na pytanie co dręczy moje serce…  

środa, 11 grudnia 2013

Jak to kręgosłup zaskoczyć może

Od dobrych kilku lat doskwiera mi kręgosłup, a dokładnie rzecz biorąc – kręgi szyjne, które dotknęła przepuklina.
Nasłuchałam się od koleżanek-ciężarówek, że w ciąży z kręgosłupem to jest masakra (i wychodziło to z ust tych, które nie miały wcześniej poważniejszych zajść ze swoim szkieletem osiowym).
Kiedy więc zaciążyłam czekałam na TEN moment, w którym mnie łupnie i będę wyć z bólu.
Czekałam, czekałam a tu nic. Przepraszam, nie nic, bo wyłam, ale to ze zgoła innego powodu, a mianowicie kosmicznych bólów głowy (o tym już było kiedyś tam).
No więc mój kręgosłup o dziwo w ciąży się nie buntował! Nie liczę oczywiście sytuacji, w których nie umiałam ułożyć się w łożu, bo wszystko bolało. Ale tutaj obwiniałabym duży brzuch a nie kręgosłup sam w sobie.
Wszystko natomiast zmieniło się po porodzie, kiedy to po raz pierwszy w życiu dowiedziałam się, że mam kręgi lędźwiowe… Bolało do tego stopnia, że zaczęłam uczęszczać na rozruch kręgosłupa do Pana docenta, który prawie zrujnował nas finansowo. Jednak nic nie było ważne oprócz usunięcia przyczyny bólu i przywrócenia mi umiejętności rozprostowywania się po zgięciu w pół… Za chwilę doszedł jeszcze ból moich niezawodnych w dokopywaniu mi kręgów szyjnych i czułam się jak stary połamany człowiek. Pan docent pracował więc nad moim kręgosłupem globalnie, stwierdził bowiem, że w odcinku lędźwiowym brak jakiejkolwiek ruchomości a w szyjnym kręgi nieco się poprzesuwały, uciskają na nerwy i trzeba je ustawić do pionu. Przeżyłam kilka zabiegów (kurczę, nie wiem, który ból był większy- ten z którym przyszłam na zabiegi czy ten podczas ćwiczeń i nastawiania) a kiedy byłam na granicy bankructwa, przeniosłam się do ośrodka z NFZ – tu jednak musiałam parę miesięcy czekać na termin. Jak się terminu doczekałam, nie czułam już żadnego bólu. Ale co tam, skorzystałam profilaktycznie.
Teraz, po dwóch latach od urodzenia córki jest prawie tak, jak było przed porodem, czyli raz lepiej, raz gorzej, choć lędźwie nie dały całkowicie o sobie zapomnieć. Niektórzy mówią – nie boli, to znaczy, że nie żyjesz. Cieszę się więc, bo wiem, że żyję!

wtorek, 10 grudnia 2013

Post o postach...

Dziewczyny czytujące mojego bloga-też zresztą blogerki, upomniały się o następujące tematy postów:
1.Spuchnięte stopy
2.Nadciśnienie zaraz po urodzeniu dziecka.
3. Zasada nieoznaczoności Heisenberga (ha!)
i cytuję:
4. Wokół ciąży krąży wiele mitów np. w kwestii współżycia- może czas rozwiać wątpliwości?:)

Baaardzo chciałabym napisać co nieco w odpowiedzi na powyższe, ale muszę drogie blogerki rozczarować z następujących powodów:

Ad.1) Przykro mi, ale nie miewałam spuchniętych stóp ani przed, ani w trakcie, ani nawet po ciąży, nie znam więc problemu.

Ad.2) Przed, w trakcie i po ciąży borykałam się z niziuteńkim poziomem ciśnienia tętniczego, więc nie mam bladego pojęcia o nadciśnieniu, w każdym razie nie z autopsji (ale obiecuję, że zapytam w temacie jedną z koleżanek, która miała zatrucie ciążowe i nadciśnienie – jak się czegoś dowiem, to może opowiem:))

Ad. 3) Jestem całkiem nie kumata w temacie. Ale dzięki za tę dziwaczną prośbę, bo przynajmniej dowiedziałam się, że coś takiego istnieje. A dla tych, którzy nie wiedzą, podaję za Wikipedią:
„Zasada nieoznaczoności (zasada nieoznaczoności Heisenberga lub zasada nieokreśloności) − reguła, która mówi, że istnieją takie pary wielkości, których nie da się jednocześnie zmierzyć z dowolną dokładnością. O wielkościach takich mówi się, że nie komutują. Akt pomiaru jednej wielkości wpływa na układ tak, że część informacji o drugiej wielkości jest tracona. Zasada nieoznaczoności nie wynika z niedoskonałości metod ani instrumentów pomiaru, lecz z samej natury rzeczywistości.”
No to już wiecie, prawda? (ja nadal nie…)

Ad. 4) Z natury jestem wstydliwa, więc udam, że nie wiem, o co chodzi:)

Tak więc będę pisać dalej o swojej ciąży i tym, co mi przyniosła w gratisie, mając nadzieję, że Was takie przyjemności nie dotkną, ale może poprawicie sobie samopoczucie, czytając o paranojach i innych znojach byłej ciężarówki (nie żebym Was o to podejrzewała! tak se napisałam:))

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Jak to lakmusy do porodu wyprawić mogą

W 17 tygodniu ciąży byłam pewna, że zaczęły mi wyciekać wody płodowe. Przeraziłam się nie na żarty, zadzwoniłam więc do mojej ginki a ta kazała mi jak najszybciej przyjechać na wizytę.
W trakcie wizyty niczego nie stwierdziła. Tzn. ani że wyciekają, ani że nie wyciekają. Zrobiła USG na wszelki wypadek, by sprawdzić czy objętość wód jest na prawidłowym poziomie i było ok. Stwierdziła jeszcze, że jeśli rzeczywiście wyciekałyby, to na tym etapie oznaczałoby koniec ciąży… Wyobraźcie sobie, jak byłam zdruzgotana (lekarka na kolejnej wizycie przepraszała mnie, że miała zły dzień i może za dużo powiedziała…ach, te złe dni…).

Znalazłam w internecie newsa, że samemu można sprawdzić czy płyn owodniowy się nie sączy za pomocą specjalnie do tego przeznaczonych wkładek. Ależ wynalazek! – pomyślałam z uznaniem dla jego twórcy.
Jednak w pobliskiej aptece ich nie było. Potem przeczytałam, że testy takie nie są do końca genialne i wiarygodne, gdyż mogą być zafałszowane np. przez zakażenie bakteryjne (bazują bowiem na prostej zasadzie - badaniu odczynu ph płynu – przy czym wody płodowe maja odczyn zasadowy, przy infekcji jest podobnie i jak tu być mądrym?).
Poza tym, można kupić równie nie do końca genialne, jednakże tańsze papierki lakmusowe, jeśli chcemy sprawdzić odczyn.
Ja, kobita aż zanadto zapobiegliwa i jednocześnie lekarka – amatorka, w papierki zaopatrzyłam się już wcześniej, gdyż chciałam mieć pewność, że nie dopadła mnie jakaś infekcja (wprawdzie każdemu badaniu u mojej ginki towarzyszyły papierki lakmusowe, ale do niej chodziłam co 3 tygodnie, a mając paski pod ręką mogłam dokonywać autodiagnozy częściej).
Nota bene, myślę, że warto wspomnieć, iż np. w Niemczech kobiety ciężarne CODZIENNIE posługują się lakmusami i myślę, że jest to całkiem rozsądna praktyka.
U nas nabycie ich jednak nie jest takie łatwe. Dobrze, że istnieje Allegro i sklepy internetowe.
Mnie w każdym razie lakmusy pokazały, że nie muszę się prawdopodobnie martwić. Prawdopodobnie, gdyż otrzymywany każdorazowo kolorek nie do końca odpowiadał zestawowi kolorystycznemu pokazanemu na opakowaniu, więc musiałam się domyślać i przypuszczać.
Domysły i przypuszczenia chyba jednak były słuszne, skoro mała nie miała zamiaru nigdzie wychodzić aż do końca 36 tygodnia, kiedy to nie kto inny, jak Lakmus we własnej osobie pokazał, że rodzę… ale więcej o tym - w poście porodowym. Serio, w końcu go napiszę.

piątek, 6 grudnia 2013

Śpij kochanie śpij (byle nie na wznak!)

Sen czy wylegiwanie się to generalnie jedna z milszych rzeczy, które można robić w wolnym czasie. Będąc w ciąży miałam duuużo wolnego czasu (och, jak się rozmarzyłam…), szczególnie od 22 tygodnia, kiedy to miałam nakaz wejścia do łóżka i nie wychodzenia z niego aż do porodu.
W dużym więc stopniu wylegiwałam się w łóżku bądź na leżaku, jaki zakupiono dla mnie, aby uatrakcyjnić mi otoczenie wylegiwania się, mogłam bowiem leżeć na balkonie w pełnym słoneczku bądź obserwując deszczyk. Leżak był fajny, bo dało się go tak ustawić, żeby mieć nogi wyżej niż resztę, co w ciąży – a szczególnie w moim przypadku, było wielce wskazane.
Brałam więc najczęściej książkę do ręki i właziłam na leżak.
I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, tym bardziej nic strasznego, gdyby nie fakt, że natknęłam się na informację, że leżenie na plecach przez ciężarną, szczególnie od II trymestru może być niebezpieczne!!
Wpadłam w niemałą panikę, ponieważ trochę czasu spędzałam w tej pozycji, szczególnie właśnie na balkonie, trudno było bowiem przyjąć inną na owym leżaczku…
Ale jak się przeczyta, że leżąc płasko na plecach macica uciska żyłę, którą krew biegnie do serca, co z kolei powoduje zmniejszenie ilości krwi dopływającej do dzidziusia to można się przestraszyć, czyż nie!? W końcu może grozić to niedotlenieniem dzieciaka!! Nie wytrzymam! Każdą przyszłą mamę powinno wysłać się na kurs obsługi ciąży…
Po tych sensacjach postanowiłam zgodnie z zaleceniami lekarzy i innych znawców tematu kłaść się głównie na  lewym boczku, gdyż podobno usprawnia to krążenie krwi i powoduje lepsze dostawanie się  składników odżywczych do łożyska. Oczywiście leżaczek odpadał, bo próby bocznego leżenia na nim kończyły się zazwyczaj karkołomnym wstawaniem z niego-najpierw ja, potem brzuch albo na odwrót, nie pamiętam.
Jednak moja wspaniała rodzinka wpadła na pomysł zakupu łóżka polowego do ogródka i na tym łóżku przyjmowałam już pozycje dowolne, wdychając przy okazji zapach kwiatków ogrodowych.
P.S. Całe szczęście, że nie było w necie artykułu, który znalazłam niedawno: http://zdrowie.dziennik.pl/dziecko/artykuly/423434,kobieta-w-ciazy-nie-powinna-spac-na-plecach-to-grozi-urodzeniem-martwego-dziecka.html , bo chybaby mi włosy dęba stanęły!

środa, 4 grudnia 2013

no i dałam się wkręcić...

Wprawdzie byłam już kiedyś nominowana do Liebster Blog Award, ale skoro nominowano mnie po raz kolejny (http://logomatka.blogspot.com/2013/11/liebster-blog-awards.html) i kolejny …(http://dziennik-mamy.blogspot.com/2013/12/liebster-blog-awards.html#more), postanowiłam podziękować ślicznie drogim Blogerkom za wyróżnienie i zabrać się do roboty! A pracy trochę z tym jest, bo po pierwsze – muszę odpowiedzieć na 11 pytań każdej z Kobitek, które mnie w to wkręciły, następnie muszę wymyślić swoich 11 pytań i zadać je nominowanym przeze mnie blogerom, wreszcie muszę wybrać blogi do nominacji. Uff, nie jest lekko… tym bardziej, że dobrze byłoby nie nominować tych, którzy już brali udział w zabawie… a to już jest strasznie karkołomne zadanie…
No to odpowiadam na pytania Logomatki:
1.Czym zajmujesz się zawodowo?
Pozyskuję pieniążki z Unii póki Unia taka łaskawa…
2.Gdybyś nie musiała pracować dla pieniędzy, co byś robiła?
Bym: podróżowała, opisywała, komentowała, recenzowała, polecała itp.
3.Kto jest Twoim mentorem? Na kim się wzorujesz?
Oj, oj, oj, hm, ojojoj… Zależy w jakiej dziedzinie życia. Ale tak ogólnie to … Wiem! Moja Mama. W wielu sprawach jest lepsza ode mnie i dużo mi jeszcze brakuje, żeby osiągnąć jej poziom.
4.Czego brakuje Ci jeszcze do pełni szczęścia?
Trochę tego jest, ale kiedy patrzę na moją małą to niczego:)
5.Co Cię rozśmiesza?                                                                                                                           
Teksty mojej dwulatki, np. w sobotę stanęła w łóżeczku, odsunęła firanę i krzyczy na całe gardło: sąsiadki, chodźcie na śniadanko do Amelki!
6.Co sprawia, że przestajesz się uśmiechać?                                                                       
Choroby, szczególnie, kiedy zapadają na nie dzieci.
7.Co dziś gotujesz? (sorry, ale nie mam pomysłu na swój obiad)                                           
 Dziś robimy pizzę, ale z braku czasu idziemy na łatwiznę i korzystamy z ciasta ze sklepu Aldi, zwanego u nas pieszczotliwie Aldikiem. Na ciasto rzucę mozzarellę, salami, sosik, papryczkę, ogórek i będzie pysznie!
8.Jaką książkę planujesz przeczytać w najbliższym czasie?                                                           
Przygody Robinsona Crusoe – mam zamiar zacząć sięgać do moich ukochanych lektur z dzieciństwa, a ta była dla mnie the best!
9.W jakich sytuacjach się najbardziej wściekasz?                                                                         
Kiedy ktoś wie, że coś mnie złości, a pomimo tego robi to coś aby mnie zezłościć!
10.Co Cię relaksuje?                                                                                                                     
Ciepła kąpiel w wannie, choć nie zażyłam takiej od kilku lat (nie mamy już wanny)… Ale także dobra lektura i kieliszeczek czerwonego wina w pakiecie (nie, nie promuję alkoholu!!)
11.Co zrobiłabyś z wolnym milionem w gotówce?                                                            
Spłaciłabym kredyt hipoteczny, a resztę odłożyła dla córki, no może jeszcze uszczknęłabym na podróż na Wyspy Zielonego Przylądka…
Przebrnęłam przez I etap! Jak miło…
Nadszedł więc czas odpowiedzi na pytania Magdaleny:
1.Największe zalety i wady prowadzenia ogólnie dostępnego bloga?          
Każdy ma do niego dostęp, a -być może- komuś moje wpisy pomogą – z takim zresztą zamysłem zaczęłam go prowadzić. Z drugiej strony wszyscy mogą przeczytać o moich dość osobistych sprawach… ale wierzę, że w tym jedynym przypadku cel uświęca środki:)
2. konsultowałaś się z bliskimi przed założeniem bloga?                                                
 Nie.
3.W jaki sposób starasz się wypromować swojego bloga?                                            
Właściwie to specjalnie się nie staram, bo nawet nie mam pomysłu jak. Za krótko jestem w „branży”. Choć właśnie sobie przypomniałam, że zarejestrowałam bloga na stronie blogimam.pl, no więc jednak promuję:)
4.Czy są tematy, których nie chciałabyś nigdy poruszać na swoim blogu?                                
Nic nie przychodzi mi do głowy.
5.Ulubiony blog kulinarny.                                                                                                            
Nie mam takiego, nie korzystam zbyt często z blogów kulinarnych, a jeśli już to z pojedynczych przepisów na interesujące mnie potrawy. Wolę stary zeszyt mojej mamy:)
6.Ulubiony sposób spędzania czasu z rodziną i bliskimi.                                                                
Na łonie przyrody, w słonku i najlepiej w Chorwacji…(pewnie niektórzy zarzucą mi brak patriotyzmu, ale co tam, ja wiem swoje) tak mi się zatęskniło…
7.Czy masz w domu jakieś zwierzę?                                                                                                   
Nie, ale noszę się z zamiarem zakupu świnki morskiej, gdyż córeczka bardzo by chciała (póki co bawi się ze świnką Milką swojej kuzynki), ale jeszcze trochę czasu upłynie zanim dokonam zakupu. Obecnie mała mogłaby zamęczyć świnkę na amen.
8.Ulubiony serial telewizyjny.                                                                                                          
Nie mam czasu na śledzenie seriali. Kiedyś był to „Dzień za dniem”.
9.Miejsce, o którego zwiedzeniu marzysz?                                                                           
Wyspy Zielonego Przylądka.
10.Książka czy film?                                                                                                        
Książka.
11.Ulubiony smak lodów.                                                                                                            
Kwaśne.
Etap II za mną! Hurrra!
Przejdźmy więc do moich pytań:
Dlaczego prowadzisz bloga?
Blogi o jakiej tematyce Cię interesują?
Co sądzisz o testowaniu produktów?
Czym dla Ciebie jest macierzyństwo?
Czy zamierzasz robić karierę zawodową? Jeśli tak, w jakiej branży?
Post na jaki temat chciałabyś znaleźć na moim blogu?
Jak udaje Ci się łączyć wszystkie obowiązki domowo-zawodowe? Czy masz na to jakiś konkretny sposób?
Gdzie spędziłaś swoje najlepsze wakacje?
Czy znasz jakieś miejsce godne polecenia matce z dzieckiem?
Gdzie lubisz kupować ciuchy?
Czy Twoi znajomi wiedzą, że piszesz bloga?
Uff, przebrnęłam…:) A teraz jeszcze tylko lista nominowanych przeze mnie blogów, które nie brały dotąd udziału w zabawie (choć tu nie mam pewności) a które warto poczytać.
No więc stawiam na:
http://pamietnikmatkiwariatki.blogspot.com/
http://mojelatatrzydzieste.blogspot.com/
http://nietypowamatkapolka.blogspot.com/
http://pelnoetatowamama.blogspot.com/
http://zapiskimatkipolki.blogspot.com/
http://wilanfamily.blogspot.com/
http://jusia-part1.blogspot.co.uk/
http://mamusiainiusia.blogspot.com/
http://naturalniedziecko.blogspot.com/
http://ochamusume.blogspot.com/
http://lifeasamommy22.blogspot.com/
 Dałam radę:) Teraz Wasza kolej drodzy Nominowani:)
UA-48159015-1