Kiedy jedziemy samochodem do
szpitala, zaczynają się skurcze, które - jak udało się zmierzyć - występują już
co jakieś 5 a może nawet 3 minuty… Nie są jednak silne, więc w samochodzie
żartuję, że fajną datę wybrała sobie Amelka: 13 października, czyli zakończenie
objawień Maryjnych w Fatimie (po porodzie w związku z tym mąż będzie nazywał
małą Fatimka:)) Dodam, że ten termin to pierwszy dzień 37 tygodnia ciąży.
Poza tym wspominam, że mężul bał się
i cyrki odstawiał, że może być masakra jak już zacznę rodzić a trzeba się
będzie przedzierać przez całe zapchane miasto w drodze do szpitala
(oddalonego niecałe 9 km od naszego miejsca zamieszkania, ale trzeba przejechać
przez zazwyczaj zakorkowane centrum miasta), a tu jak się okazało przyszło nam
jechać w środku nocy pustymi ulicami, mkniemy więc niczym królowie szos!
Po dojechaniu na dziedziniec
szpitala, próbujemy dostać się do budynku, ale wygląda, jakby wszyscy spali.
Wszystkie wejścia okazały się zamknięte… Przykucam więc przy jednym z
nich a mąż biegnie do portiera zapytać jak dostać się do środka. Ten się lituje
i wskazuje drogę.
W szpitalu mąż dzwoni domofonem na
porodówkę. Każą nam poczekać. Moje skurcze są coraz częstsze, a nikt się nie
zjawia, więc mój towarzysz niedoli raz jeszcze dzwoni i słyszy zdziwienie, że
jeszcze nikt do nas nie wyszedł…
W końcu doczekaliśmy się. Dwie położne zapraszają nas do środka, gdzie podają mi kilka ankiet do wypełnienia
(jeden skurcz, kawałek ankiety, drugi skurcz, znów ankieta...), przeprowadzają
wywiad między moimi coraz częstszymi skurczami, odbierają kartę ciąży (nie
skserowałam sobie! o kurka wodna! żal mi jej bo stanowiłaby pamiątkę:( ), każą
się przebrać do porodu (ha! miałam specjalnie zakupioną w tym celu porodową
koszulkę z otworami do karmienia malucha), po czym bada mnie lekarz.
Podczas badania chlustają ze mnie
wody płodowe do podłożonej miski i okazuje się, że mam rozwarcie na 3 (lub 4)
centymetry. Lekarz robi mi też USG, każe zmierzyć miednicę i odsyła na
porodówkę.
Tam wita mnie przesympatyczna
położna, która pokazuje mi ekskluzywną łazienkę z prysznicem, jaką mam do
dyspozycji z mężem. Następnie mężowi wskazuje wygodną kanapę, na której może
sobie odpoczywać (co za brak szacunku dla bliźnich - żona cierpi, mąż wypoczywa
i w dodatku, jak się później okazuje, wsuwa sobie kanapkę przygotowaną
wcześniej z myślą zabrania jej do pracy!).
I znów położna skupia się na mnie i
moim dzidziusiu, tzn. podłącza mnie na jakieś 30 minut do KTG, czyli urządzenia
monitorującego akcję serca dziecka wraz z zapisem czynności skurczowej macicy.
Po badaniu znowu sprawdza rozwarcie
i pozwala na wzięcie prysznica.
Jedna położna na przemian z drugą -
równie uprzejmą - zalecają podskoki i inne ćwiczenia na piłce, więc sobie
skaczę siedząc okrakiem i myślę, że boli, ale da się to wszystko przeżyć. Nawet
wysyłam sms-a (wciąż skacząc), z prośbą o modlitwę do pobożnej koleżanki.
Dostaję zastrzyk, podobno z nospą
(ale nie wiem czy powinnam wierzyć, że to nospa). Mąż podczas każdego
skurczu masuje mi plecy, tak jak zalecali w szkole rodzenia. Wydaje mi się, że
to ciutkę pomaga.
Potem znowu jakiś zastrzyk.
Położna zaleca kąpiel w wannie w ciepłej wodzie, aby pobudzić czynność skurczową macicy.
No i wtedy się zaczęła jazda, o jakiej mi się nawet nie śniło!!!!! Położna zaleca kąpiel w wannie w ciepłej wodzie, aby pobudzić czynność skurczową macicy.
Cdn.