sobota, 22 lutego 2014

Home, sweet home!



Pierwsza podróż córeczki do domu była bardzo miła. Wszystkim dopisywały humory. W końcu wreszcie mogliśmy stworzyć prawdziwą rodzinę. Mama+tata+dziecko:) Nie twierdzę, że para nie może zbudować kompletnej rodziny, ale ja czułam, że dziecko nas dopełnia, że od tego momentu, w którym przyszła na świat, tworzymy optymalną całość.
Jesteśmy katolikami i - jak już pisałam – mała urodziła się w rocznicę objawienia Matki Bożej z Fatimy. Mąż nazwał więc córkę Fatimką i odtąd tak nazywaliśmy ją dość często:) Mąż nawet miał pokusę, aby zarejestrować małą pod takim imieniem w USC, ale to by chyba nie przeszło…:)
Malutka dzielnie zniosła podróż w swoim pierwszym foteliku samochodowym. Fotelik ten to była składowa część naszego fajnego wózka 3 w 1 Tako Princess posiadająca miękką wkładkę dla noworodków i trzypunktowe pasy bezpieczeństwa, których długość można regulować. Podobno, fotelik ten można stosować jako kołyskę, jednak nie próbowaliśmy.
Córeczka bez protestu pozwoliła na wniesienie jej w towarzystwie mamy, taty i babci do domu.
Jakże to była szczęśliwa chwila! Nie wiedziałam jeszcze jak sobie poradzimy, ale że sobie poradzimy nie miałam najmniejszej wątpliwości. Nasze dziecię obejrzało  swoje ciasne, ale własne kąty dużymi pięknymi oczętami, no i trzeba je było nakarmić. Karmiłam przy użyciu kapturków z firmy Avent, umieszczając małą na poduszce ortopedycznej – profilowanej, którą lubił mój kręgosłup. Córunia była taka maciupeńka, że cała się na niej mieściła (i jeszcze było miejsce) a mnie było wygodniej, gdyż nie musiałam się nad małą pochylać zanadto. Właściwie to w ogóle nie powinno się pochylać. To dziecko należy dostawiać do piersi, a nie pierś do dziecka.

Czekała nas jeszcze wieczorna toaleta, po raz pierwszy wykonana samodzielnie, bez pomocy położnych. Wykonałam ją przy pomocy ręczniczka i przegotowanej wody, którą przemywałam malutką. Jako że na pępek córki była nałożona klamra, trochę się bałam tej pielęgnacji, miałam jednak na podorędziu Octenisept, o którym już wspominałam w postach o porodzie. Środek ten jest zabójczy dla wszelkich świństw, przynajmniej tak deklaruje producent. Zaopatrzyłam się w dużą butelkę, bo miał mi być przyjacielem w higienie połogowej i miał pomóc w pielęgnacji dzidziusia. I tak było. Poza tym użyłam soli fizjologicznej (takiej w jednorazowych fiolkach) do oczyszczenia noska.
Musiałam wprawiać się w przewijaniu małej (nie miałam świadomości, że tak często bobasom trzeba zmieniać pieluszki….). Stosowałam pieluchy Huggies Newborn, których brzegi mimo wycięcia na pępek i tak musiałam podwijać ze względu na fakt, że córeczka była drobniutka (ok. 2800 gr i 50 cm). Jednak nie mogę na nie narzekać (jak się później okazało nigdy nie uczuliły dziecka, nigdy mała nie miała odparzeń ani innych takich). Mąż zaopatrzył nas także w mokre chusteczki różnych producentów do wypróbowania, ale wszystkie „sensitive”. Oprócz tego mama kupiła nam krem Viola F 18 z witaminą F dla niemowląt (bardzo fajny), Linomag i Sudocrem. Oczywiście miałam też podkłady do przewijania. Poza tym, dysponowałam całym mnóstwem próbek kosmetyków, które dostałam w szkole rodzenia i w szpitalu.

Postanowiliśmy, że – przynajmniej w pierwszych miesiącach – mała będzie z nami spać w łóżku. Nie powiem, że się nie bałam… Miałam wizję przyduszania czy przygniatania maleństwa, wzmocnioną jeszcze przez telewizję śniadaniową, w której kiedyś słyszałam jak rozmawiano o wynikach badań mówiących ile dzieci rocznie jest duszonych podczas snu w jednym łóżku z rodzicami… Z drugiej strony czytałam wiele o korzyściach płynących z dzielenia łoża (takich jak zdrowsze psychicznie i fizycznie dziecko, które ma poczucie bezpieczeństwa), no i nie wyobrażałam sobie nocnego wstawania co chwilę na karmienie i brania córci z łóżeczka do łóżka – tam i z powrotem. Założyłam, że w obecności dziecka będziemy bardzo czujnie spać i nie ma opcji, żebyśmy mogli zrobić jej krzywdę!

Wieczorkiem ubrałam dziecię w pajaca (rozpinanego w kroku – to ogromnie ważne, jeśli nie chcesz pół nocy szarpać się z rozbieraniem i ubieraniem dziecka!) i włożyłam do śpiworka.

Pierwsza nocka wyglądała więc tak, że małą położyłam na boczku (mam schizę na tym punkcie – w nocy absolutnie nie na plecach – bałam się zakrztuszenia) i karmiłam niemal całą noc, tzn. takie miałam wrażenie, bo przed karmieniem musiałam wyparzać kapturki, zaś po trza było rozbić liście kapusty i obłożyć nimi piersi. Przed kolejnym karmieniem – zdjąć liście kapusty, umyć piersi, wyparzyć kapturki i je nałożyć. Zanim mała złapała na pół-śpiąco kapturek – też mijała chwila, więc jak dla mnie noc składała się z karmienia i z … karmienia. Aha, przecież jeszcze było przewijanie– po każdym karmieniu. Dziecię karmione piersią trawi niemal natychmiast, więc zanim skończy jeść już zdąży wydalić niestrawione resztki…

Po bardzo aktywnej nocy, kiedy to NAPRAWDĘ poczułam ogromną potrzebę snu…nastał ranek, no i trzeba było dziecko NAKARMIĆ…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UA-48159015-1