czwartek, 27 lutego 2014

Spostrzeżenia świeżoupieczonej mamy - smoczek jest be!?

Wiele rzeczy u mojego nowonarodzonego dziecka mnie zaskakiwało, choć myślę, że są to cechy dotyczące wielu noworodków. Np. duży apetyt, konieczność zmieniania pieluszek wiele razy na dobę, zezowanie od czasu do czasu czy klamra wraz z wielkim pęcherzem na pępku, który wyglądał jak mały balon i troszkę mnie przerażało...
Ale o ww. sprawach będzie kiedy indziej. Dziś natomiast parę słów o smoczku.
Z góry założyłam, że córce nigdy nie podamy smoczka. Wiecie o co chodzi - ryzyko zaburzenia poprawnego odruchu ssania piersi, wady wymowy i zgryzu itp., nie wspominając o czekającym nas później odsmoczaniu, które często jest zmorą rodziców, których dzieci zaprzyjaźniły się ze smokiem na dobre i na złe...
Z jednej strony spotykało się to z podziwem innych. Maluszek bez smoczka! Co za fenomen! Pierwsze takie dziecko w naszej i nie tylko naszej rodzinie! Dzielna dziewuszka! Jednak później miało się to na mnie zemścić.
Efekt nie podawania smoczka była taki, że córeczka po pierwsze swoją wielce rozwiniętą potrzebę ssania zaspokajała na mojej piersi. Dłuuugo ssała. Porównywałam ją z córką koleżanki, która ssała pierś co prawda co 15-30 minut, ale za to krótciutko. Moja zaś co dwie godzinki, ale - jak wspomniałam - dłuuugo wisiała mi na biuście.
Potem odkryłam tajemnicę dlaczego pociecha koleżanki pije krótko i często, moja zaś rzadziej, ale długo. Po prostu ssąc zaledwie maksymalnie 15 minut dziecię nie zdąży prawdopodobnie dostać się do mleka drugiej fazy, w którym zawartość tłuszczu jest większa.Kobiece mleko bowiem to taki twór, który zmienia się w trakcie karmienia piersią. Najpierw dziecko wysysa mleko pierwszej fazy - bardzo wodniste, z niską zawartością tłuszczu, mające na celu napojenie dziecka. Następnie wydziela się mleko drugiej fazy - gęstsze, bogatsze we wszystko, czyli w białka, tłuszcze i cukry. Mądra matka natura, no nie? Dlatego moja spryciara ssąc dłużej dostawała się do tego treściwszego mleczka, przez co nie musiałam jej przystawiać co kilkanaście minut. Myślę jednak, że i tak przedłużała sobie ssanie za karę, że nie dałam jej smoczka...
Drugi niepożądany skutek braku uspokajaczka był taki, że malutka nie umiała nauczyć się pić przez smoczek z butelki. Tzn. raz się udało, kiedy po kilku miesiącach wybrałam się z mężem do kina. Odessałam mleko laktatorem i babcia mocowała się z butelką próbując nnakarmić dziecko. Podobno malutka nie umiała złapać smoczka, który latał jej dookoła języka, ale potem nagle zassała i wypiła duszkiem zawartość butelki. Późniejsze próby podawania mleka z butelki spełzły jednak na niczym. Wynikało to pewnie też z faktu, że początkowo nie chciałam córce podawać mleka z butli, gdyż jak sądziłam - łatwiej będzie jej się tak piło i w efekcie zrezygnuje ze ssania piersi.
Jak więc widać - każdy kij ma dwa końce.
Dziś gdybym miała noworodka u boku - podawałabym naprzemiennie pierś i butelkę od samego początku.Zastanowiłabym się też nad smoczkiem-uspokajaczkiem...
No ale za to mogę z dumą oświadczyć, że wszelkie utrapienia przetrwałam, a córa jest dzieckiem z idealnym zgryzem i piękną wymową (ładnie mówić zaczęła w wieku 1 roku i 8 miesięcy), choć czy to zasługa braku smoczka tego nie wiem.
Za to w tajemnicy Wam powiem, że dziś moje ponaddwuletnie dziecię chętnie wkłada sobie do buzi plastikowy smoczek lalki i się z nim obnosi np. na spacerze..
:)

sobota, 22 lutego 2014

Home, sweet home!



Pierwsza podróż córeczki do domu była bardzo miła. Wszystkim dopisywały humory. W końcu wreszcie mogliśmy stworzyć prawdziwą rodzinę. Mama+tata+dziecko:) Nie twierdzę, że para nie może zbudować kompletnej rodziny, ale ja czułam, że dziecko nas dopełnia, że od tego momentu, w którym przyszła na świat, tworzymy optymalną całość.
Jesteśmy katolikami i - jak już pisałam – mała urodziła się w rocznicę objawienia Matki Bożej z Fatimy. Mąż nazwał więc córkę Fatimką i odtąd tak nazywaliśmy ją dość często:) Mąż nawet miał pokusę, aby zarejestrować małą pod takim imieniem w USC, ale to by chyba nie przeszło…:)
Malutka dzielnie zniosła podróż w swoim pierwszym foteliku samochodowym. Fotelik ten to była składowa część naszego fajnego wózka 3 w 1 Tako Princess posiadająca miękką wkładkę dla noworodków i trzypunktowe pasy bezpieczeństwa, których długość można regulować. Podobno, fotelik ten można stosować jako kołyskę, jednak nie próbowaliśmy.
Córeczka bez protestu pozwoliła na wniesienie jej w towarzystwie mamy, taty i babci do domu.
Jakże to była szczęśliwa chwila! Nie wiedziałam jeszcze jak sobie poradzimy, ale że sobie poradzimy nie miałam najmniejszej wątpliwości. Nasze dziecię obejrzało  swoje ciasne, ale własne kąty dużymi pięknymi oczętami, no i trzeba je było nakarmić. Karmiłam przy użyciu kapturków z firmy Avent, umieszczając małą na poduszce ortopedycznej – profilowanej, którą lubił mój kręgosłup. Córunia była taka maciupeńka, że cała się na niej mieściła (i jeszcze było miejsce) a mnie było wygodniej, gdyż nie musiałam się nad małą pochylać zanadto. Właściwie to w ogóle nie powinno się pochylać. To dziecko należy dostawiać do piersi, a nie pierś do dziecka.

Czekała nas jeszcze wieczorna toaleta, po raz pierwszy wykonana samodzielnie, bez pomocy położnych. Wykonałam ją przy pomocy ręczniczka i przegotowanej wody, którą przemywałam malutką. Jako że na pępek córki była nałożona klamra, trochę się bałam tej pielęgnacji, miałam jednak na podorędziu Octenisept, o którym już wspominałam w postach o porodzie. Środek ten jest zabójczy dla wszelkich świństw, przynajmniej tak deklaruje producent. Zaopatrzyłam się w dużą butelkę, bo miał mi być przyjacielem w higienie połogowej i miał pomóc w pielęgnacji dzidziusia. I tak było. Poza tym użyłam soli fizjologicznej (takiej w jednorazowych fiolkach) do oczyszczenia noska.
Musiałam wprawiać się w przewijaniu małej (nie miałam świadomości, że tak często bobasom trzeba zmieniać pieluszki….). Stosowałam pieluchy Huggies Newborn, których brzegi mimo wycięcia na pępek i tak musiałam podwijać ze względu na fakt, że córeczka była drobniutka (ok. 2800 gr i 50 cm). Jednak nie mogę na nie narzekać (jak się później okazało nigdy nie uczuliły dziecka, nigdy mała nie miała odparzeń ani innych takich). Mąż zaopatrzył nas także w mokre chusteczki różnych producentów do wypróbowania, ale wszystkie „sensitive”. Oprócz tego mama kupiła nam krem Viola F 18 z witaminą F dla niemowląt (bardzo fajny), Linomag i Sudocrem. Oczywiście miałam też podkłady do przewijania. Poza tym, dysponowałam całym mnóstwem próbek kosmetyków, które dostałam w szkole rodzenia i w szpitalu.

Postanowiliśmy, że – przynajmniej w pierwszych miesiącach – mała będzie z nami spać w łóżku. Nie powiem, że się nie bałam… Miałam wizję przyduszania czy przygniatania maleństwa, wzmocnioną jeszcze przez telewizję śniadaniową, w której kiedyś słyszałam jak rozmawiano o wynikach badań mówiących ile dzieci rocznie jest duszonych podczas snu w jednym łóżku z rodzicami… Z drugiej strony czytałam wiele o korzyściach płynących z dzielenia łoża (takich jak zdrowsze psychicznie i fizycznie dziecko, które ma poczucie bezpieczeństwa), no i nie wyobrażałam sobie nocnego wstawania co chwilę na karmienie i brania córci z łóżeczka do łóżka – tam i z powrotem. Założyłam, że w obecności dziecka będziemy bardzo czujnie spać i nie ma opcji, żebyśmy mogli zrobić jej krzywdę!

Wieczorkiem ubrałam dziecię w pajaca (rozpinanego w kroku – to ogromnie ważne, jeśli nie chcesz pół nocy szarpać się z rozbieraniem i ubieraniem dziecka!) i włożyłam do śpiworka.

Pierwsza nocka wyglądała więc tak, że małą położyłam na boczku (mam schizę na tym punkcie – w nocy absolutnie nie na plecach – bałam się zakrztuszenia) i karmiłam niemal całą noc, tzn. takie miałam wrażenie, bo przed karmieniem musiałam wyparzać kapturki, zaś po trza było rozbić liście kapusty i obłożyć nimi piersi. Przed kolejnym karmieniem – zdjąć liście kapusty, umyć piersi, wyparzyć kapturki i je nałożyć. Zanim mała złapała na pół-śpiąco kapturek – też mijała chwila, więc jak dla mnie noc składała się z karmienia i z … karmienia. Aha, przecież jeszcze było przewijanie– po każdym karmieniu. Dziecię karmione piersią trawi niemal natychmiast, więc zanim skończy jeść już zdąży wydalić niestrawione resztki…

Po bardzo aktywnej nocy, kiedy to NAPRAWDĘ poczułam ogromną potrzebę snu…nastał ranek, no i trzeba było dziecko NAKARMIĆ…


wtorek, 18 lutego 2014

Zabawne, wzruszające, obnażające wielki brzuch i moje zachcianki ciążowe...



No i znów muszę zacząć: zanim opiszę moją podróż do domciu … itd., ponieważ postanowiłam podzielić się z Wami czymś bardzo fajnym, sprezentowanym nam przez znajomą, co stanowi wprawdzie wybiórcze, ale fantastyczne podsumowanie całej ciąży – od testu ciążowego po zdjęcie malutkiej przy mojej piersi tuż po porodzie.
No to zagadka - co to jest:  ładne, kolorowe, zabawne, wzruszające, obnażające wielki brzuch i moje zachcianki ciążowe, posiadające kieszonki, ozdóbki, notatki i stanowiące świetną pamiątkę zarówno dla mamy, jak i dla córci?
Wiecie już o co chodzi?
Odpowiedź brzmi: ALBUM CIĄŻOWY. 
Ale nie byle jaki. Jest naprawdę profesjonalnie wykonany i przeuroczy. Ponieważ jest to bardzo osobista rzecz, nie mogę – podobnie jak Autorka na swoim blogu – pokazać całości na zdjęciach (choć w znacznej części jest jeszcze nie uzupełniony moimi notatkami...tak! wstyd mi...). Jednak uchylę rąbka tajemnicy. Poniżej parę zdjęć mojego albumiku: 

    
 
 

A tutaj linki do postów Autorki ze zdjęciami innych albumów, które wykonała:


P.S. Pozdrawiam Noa-lię, dziękując za album i pozostając w podziwie dla jej „robótek ręcznych":)

piątek, 14 lutego 2014

Błogosławieństwo ciążowe

Zanim opiszę moją podróż do domciu w gronie poszerzonym o nowego członka rodziny, chciałam zrobić krótki bilans ciąży.
Czytając mojego bloga można odnieść wrażenie, że czas ciąży to okres udręki, strachu, dolegliwości, biegania na badania (czasami bolesne), odarcia ze wstydu, zwiększonych wydatków itp. Jeśli jednak ktoś odniósł takie wrażenie to było to mylne wrażenie. I mówię to z pełną odpowiedzialnością.
Oczywiście wszystkie wymienione wyżej niefajne rzeczy były składową tego szczególnego czasu, ale było też całe mnóstwo pozytywów, które nie tylko zbilansują negatywy (przyjmując, że bilans to zestawienie wielkości równoważących się), ale je przewyższą.
Przede wszystkim, sama świadomość noszenia życia pod sercem była niezwykle ekscytująca i powodowała, że wydawało mi się, iż jestem najszczęśliwszą kobietą świata. I już sam ten fakt bije na głowę wszelkie niedogodności czy nawet bóle ciążowe. Może to niektóre oburzy, ale poczułam się wtedy pełnowartościowym członkiem społeczeństwa. Prawdziwą kobietą. Tak czułam.
Ale takich plusów było jeszcze więcej. Spróbuję je tutaj ująć po krótce w punktach:
Wygląd: tak mocnych  włosów i paznokci nie miałam nigdy przed i nigdy po ciąży. Włosy mi nie wypadały, paznokcie się nie łamały ani nie rozdwajały a cera nie była skażona nawet jednym wypryskiem. Myślę, że to zasługa hormonów, choć być może miał w tym swój udział też fakt, iż włosów nie traktowałam zbyt często kosmetykami, starałam się nie używać lakieru do włosów, aby nie wdychać Bóg-wie-czego w nim zawartego, przestałam też malować paznokcie z powodu – jak wyżej, a co do cery – używałam jak najbardziej naturalnych kremów, rzadko się malowałam (bo i po co się malować do łóżka). Możliwe, że ta cała chemia, której używamy na co dzień dodaje nam uroku na chwilę, a niszczy nasz wygląd na dłuższą metę… Ot, takie moje przemyślenia.
W pracy odpuściłam i nawet jeśli się stresowałam to w tyle głowy miałam, że i tak za chwilę wszystko zostawię i ktoś przejmie moje obowiązki, a zatem nie ma ognia (nie spodziewałam się jednak, że tak szybko to wolne od pracy się zacznie).
Skończyłam ze śmieciowym jedzeniem, co z pewnością nie tylko było dobre dla córeczki, ale i mnie służyło. Jadłam dużo owoców (póki nie odkryli u mnie cukrzycy ciążowej), pijałam naturalne soczki, jadałam wędliny z najwyższej półki itp.
Nie używałam detergentów do sprzątania, a jedynie octu itp., co z pewnością przysłużyło się zdrowiu malutkiej i jej mamy.
Odkąd byłam na L-4 miałam wreszcie czas na czytanie. Książek przeczytałam więcej niż w kilku ostatnich latach. Wręcz je pochłaniałam i było to fascynujące. Poznałam inne kultury, obyczaje i wyznania (arabskie, dalekowschodnie, mormońskie), czytywałam książki filozoficzne (np. autorstwa Szymona Hołowni) a nawet science fiction, od których stronię (skusiłam się na „Bastion” Stephena Kinga i mimo trudu związanego z przebrnięciem przez kilkadziesiąt pierwszych stron – książka wciągnęła mnie niesamowicie, choć kosztowała mnie niemało emocji, a że ma sporo stron – miałam lekturę na kilka dni:)) Może kiedyś pokuszę się o recenzję co niektórych. Zobaczymy. W każdym razie leżenie wiązało się z ucztą, podczas której pochłaniałam światową literaturę i było mi z tym fantastycznie!
Skończyłam studia podyplomowe, które są ściśle związane z wykonywanym przeze mnie zawodem a także dwa bardzo cenne kursy zawodowe – miałam czas na dobre przygotowanie do trudnych egzaminów, kończących te kursy.
Wzbogaciliśmy się w fajny aparat fotograficzny – dziecko, które miało przyjść na świat było pretekstem:)
Wierzcie mi, że dla mnie ciąża - wbrew wszystkim paranojom - była rzeczywiście stanem błogosławionym i błogosławić będę do końca świata, albo i dłużej, dzień w którym w nią zaszłam:)
Dzięki TEMU dniowi mam teraz najfajniejszą córkę świata!

poniedziałek, 10 lutego 2014

Fotki wypisowe, czyli co dalej począć z sobą i dzidzią

Tak jak obiecałam - wrzucam parę fotek z informacjami z dnia wypisu ze szpitala.
Najpierw informacje o testach przesiewowych, jakim była poddana moja mała:


I jeszcze parę ciekawostek, przy czym z góry przepraszam za chaos i marną jakość zdjęć, ale mój smartfon nie daje rady (no chyba że to ja nie daję rady z moim smartfonem):









piątek, 7 lutego 2014

Wypis ze szpitala - zalecenie: kapusta!

Rano dowieziono mi moją naświetloną córeczkę:) Stęskniłam się za nią bardzo. Na szczęście już odzyskała apetyt i mogę robić za laktator w mojej trudnej sytuacji.
Rytuał poranny ten sam co zwykle, tzn. kąpiel, wizyta lekarska w naszym pokoju - w tym obmacywanie brzucha przez lekarza, ewentualnie pobranie krwi do badania, potem śniadanko, przewijanie, karmienie, znowu przewijanie, wycieczka z maluszkiem do pokoju położnych na badanie, ważenie, mierzenie itp. Dopytuję, kiedy wypuszczą nas ze szpitala, ale mówią, że trzeba poczekać na wyniki badań małej, głównie chodzi o poziom bilirubiny we krwi. Prawdopodobne jest, że jeszcze z dwa dni poleżę.
Tak bardzo chciałabym już z małą do domu!!!
Jako że piersi w związku z żarłocznym ssaniem malutkiej nie są już w stanie prawie - eksplodującym (choć i tak nie jest dobrze), mam chwilę, żeby pogadać z mamami z mojego pokoju i żeby porozmyślać o personelu szpitalnym. Mimo różnych drobnych uwag (np. do pani neonatolog, przy której rodziłam…), generalnie nie mogę powiedzieć złego słowa. Od porodu (przemiłe i zaangażowane w pełni położne, nie wkurzające się dynamiką zmian w pozycjach, które przyjmowałam ani moim rykiem podczas najgorszych skurczy; świetny młody lekarz, który mnie zszywał), poprzez czas w sali poporodowej (serdeczna położna, która pomogła przystawić mi dziecko do piersi) po przebywanie na oddziale noworodkowym (położna, która doradziła mi kapturki do karmienia, dzięki czemu mogę karmić naturalnie, tak jak marzyłam; położne pomagające w opanowaniu nawału mlecznego; w porzo lekarze, traktujący podmiotowo pacjentki i dopytujący o samopoczucie; miły, dyskretny ksiądz -kapelan szpitalny; fajna pani od śniadań, latająca mi za grahamkami).
Życzyłabym każdej mamie takiego traktowania w publicznym ośrodku zdrowia, bo taki właśnie jest szpital, w którym urodziłam małą. Nie zapłaciłam ani grosza za jakiekolwiek czynności, które przy mnie wykonywano.
Wreszcie doczekałam się informacji, na którą czekałam z niecierpliwością – idziemy dziś do domciu!!!!!! Poziom bilirubiny u małej nieco spadł, więc mogą nas wypisać. Tego się nie spodziewałam, gdyż jest niedziela i nie miałam pojęcia, że wypisy robią także w święta.
Moja radość nie zna granic!!! Idziemy do domku, wreszcie będziemy kompletną rodziną. Cała trójeczka w domu. Normalnie się podekscytowałam!!
Staram się zapamiętać zalecenia położnej dotyczące pielęgnacji piersi w tym trudnym mleczno-nawałowym okresie. Otóż, nie mogę piersi masować (co niektórzy radzili), no chyba że bardzo delikatnie, gdyż masaż i uciskanie mogą uszkodzić gruczoły i kanaliki mleczne! Aby pokarm dobrze leciał, trzeba przed karmieniem lub odciąganiem zrobić ciepłe okłady na piersi lub umyć je ciepłą wodą. Po karmieniu natomiast robimy zimne okłady. Kapustę mam wdrożyć aż do ustania nawału i stabilizacji laktacji. Kapturki stosować aż dziecię nauczy się pić bez nich.
Inne z zaleceń szpitalnych w formie fotograficznej wrzucę później.
Póki co – nie posiadam się z radości i wysyłam męża po małe co nieco dla położnych. Wraca z kawą, herbatą, bombonierkami i innymi słodkościami. Zanoszę paczki na porodówkę i dla położnych z oddziału noworodkowego. Dziękują i prawią mi komplement, że wychodzę ze szpitala jako laska, że w ogóle nie widać, iż dopiero co rodziłam i takie tam Nie wiem czy to szczere czy nie, ale i tak się cieszę
Dostaję ze szpitala plik zaleceń i książeczkę zdrowia dziecka (jaka piękna! ze zdjęciami, kolorowa, dużo miejsca na wpisy i w ogóle, a ja myślałam, że książeczki zdrowia wyglądają tak jak moja z czasów komuny…szara i smutna jak ten okres historii naszego kraju). Dziwię się tylko, że nie zbadano grupy krwi dziecka, ale dowiaduję się, że dopiero po ukończeniu dwóch lat się bada, bo do tej pory może się zmienić!!!
Po odbiór części papierów mąż ma przyjechać za kilka dni.
Mama synka z bakteria w oku zazdrości mi wyjścia ze szpitala, tym bardziej, że nasza druga towarzyszka też wychodzi. Żal mi jej i malutkiego, ale cóż począć, małego muszą wyleczyć, żeby mogli opuścić ten przybytek.
Mama pomaga mi ubrać malutką w liczne ciuszki (wszak to październik i na dworze zimno) i zapakować do fotelika samochodowego.
Żegnam się z moimi towarzyszkami, personelem szpitalnym i puchnąc z dumy wychodzę ze szpitala w towarzystwie córeczki, męża i mamy:)
Cdn

poniedziałek, 3 lutego 2014

Nawał mleczny, kapusta i żółtaczka...



Moje piersi stają się gigantyczne. Pamela Anderson, nawet kiedy miała biust jeszcze w wersji D, mogłaby pozazdrościć, gdyby nie to, że są przy okazji praktycznie fioletowe i twarde jak kamień! Udaję się po poradę do dyżurki położnych. Każą mi odciągać mleko laktatorem (proponują wypożyczenie szpitalnego elektrycznego, ja jednak wolę swój ręczny Avent), ale w ilości niezbyt dużej, gdyż wtedy podobno jeszcze bym laktację pobudziła a biust by mi chyba rozerwało. Nie wiem co to ilość niezbyt duża, ale mam to robić dotąd, dokąd nie poczuję, że piersi nie są twarde. Położne radzą też okłady z kapusty. Na szczęście rodzinka już mnie w nią zaopatrzyła.
Tej nocy nie mrużę oka, postępując wg schematu – odciąganie laktatorem, okłady z rozbitych liści kapusty, na kapuście - zimna pielucha. Za jakiś niedługi czas – okłady z ciepłej pieluchy, aby lepiej leciało mleko – odciąganie laktatorem – kapusta – na nią zimna pielucha. I tak w koło Macieju. W celu chłodzenia pieluchy urządzam sobie spacery kilkakrotnie w ciągu nocy na koniec korytarza, aby włożyć ją do oddziałowej zamrażarki. Normalnie nie byłoby takiej ciągłej zabawy z laktatorem, gdyby moja córcia została ze mną na noc. Wtedy ona byłaby naturalnym odciągaczem. Niestety, pech chciał, że mała zżółkła i musiała biedaczka być naświetlana w inkubatorze specjalnymi lampami. Wprawdzie położna pozwoliła mi małą zabrać z dwa razy na karmienie, ale miałam ją w miarę szybko nakarmić i odnieść do inkubatora, aby naświetlanie było skuteczne, a córcia jak na złość non-stop spała i nie chciała ciągnąć…
Przyznam szczerze, że to jakiś cud natury, iż młoda mama po wyczerpującym porodzie, trudnych początkach w opiece nad dzieckiem i całym stresie z tym związanym jest w stanie nie przespać calutkiej nocy, biegając, odciągając, rozgniatając (kapustę), doglądając maluszka w inkubatorze itd. Nie wiem czy to hormony czy coś innego, w każdym razie natura jest THE BEST! To mnie przekonuje w 100%, że kobieta jest stworzona do posiadania potomstwa:)
Dodać muszę, że nie miałam bladziusienkiego pojęcia, iż odciąganie pokarmu laktatorem jest tak potwornie trudną sprawą! Pompuję, pompuję, a tu leci … kropla, pompuję, pompuję i dalej pompuje, a tu lecą dwie… Horror istny!
Nigdy nie sądziłam, że spędzę tyle godzin z biustem na wierzchu i to w dodatku w obecności innych kobiet, którym moje problemy nie bardzo dają spać i które są na serio przejęte moją sytuacją i wspierające. W końcu mogły mnie mieć dość tej feralnej nocy.
Na szczęście albo i nie, wszystko, co dobre, ale i złe, kiedyś się kończy. Ta noc też. A po nocy czekała mnie niespodzianka. Dodam, że miła.
Cdn.
UA-48159015-1