środa, 8 stycznia 2014

Narodzenie - post czwarty (OSTRZEGAM - przeczytanie może grozić Lokiofobią !!!)

Rozwarcie powiększa się z tempem żółwia. W końcu błagam o litość i znieczulenie. Mąż się dołącza bo chyba ma dość. Położna wyskakuje z tekstem, że jeszcze za wcześnie. Wyję z bólu. Jasny gwint, przy kolejnym skurczu moja wątroba rozleci się na kawałki! W końcu cierpliwa dotąd położna każe jednak przybrać pozycję półleżącą. To chyba znak, że poród postępuje. Ja jednak mam w głowie słowa koleżanki, która obrazowo opisując mi swój poród właśnie w pozycji leżącej przywołała dla porównania scenkę z przerąbaniem kogoś siekierą na pół. Chryste, ja tego nie wytrzymam! Po kolejnym skurczu znowu błagam o środek znieczulający, a położna na to, że już ... za późno!! Że poród mi się wstrzyma! Szlag! Ale mnie zrobiła w konia z tym znieczuleniem. Pewnie uknuła sobie już wcześniej, że mi go nie da!
Zawsze w duchu podśmiechiwałąm się z krzyczących rodzących, a teraz w myślach je przepraszam i sama zaczynam ryczeć. Ryczeć jak lew przy każdym skurczu. Nic mnie nie obchodzi widownia w postaci dwóch studentek, na których obecność się zgodziłam ani ich chyba opiekunki z Wydziału Położnictwa Akademii Medycznej. Kobiecina ta wraz z osobistym małżonkiem masują mi brodawki, aby pobudzić skurcze! Pobudzić skurcze!! Ja ich nie chcę pobudzać! Nie wiem czy to ta wygodna kanapa, czy smakowite kanapeczki spowodowały, że mąż zaczął latać po porodówce jakby go ktoś nakręcił! Na zmianę malował mi spierzchnięte usta i podawał wodę.
Zaczynają się chyba skurcze parte, bo każą mi przeć.
Próbuję sobie przypomnieć, jak mam oddychać. Coś mi świta, że mówili, iż kiedy skurcz jest najsilniejszy to wtedy oddychać płytko i szybko jakby się zdmuchiwało świeczkę. Próbuję więc to robić.
Położna każe zamknąć oczy podczas parcia. Przypominam sobie słowa mamy, że popękały jej naczynka krwionośne w oczach podczas porodu. Zaciskam więc powieki. Czyż nie czytałam gdzieś, że skurcze parte bywają niezbyt bolesne? Kurcze, kto wypisuje takie mądrości?! Bolą jak jasny gwint! Nie daję rady. Chyba nie urodzę. Niech mnie tną albo zrobią cokolwiek.
Nagle położna mówi, że widzi czarne włoski. Jasne, czarne włoski! Wkręca mnie i tyle! Ciekawe po kim mała miałaby mieć czarne włoski. Pewnie chce mnie w ten sposób zmobilizować do wyparcia na zewnątrz córki. Ja jednak jestem gotowa, ale mi nie wychodzi!!!
Mąż pomiędzy skurczami biega po całej porodówce i podaje: pomadkę, wodę, ręczniki papierowe. I wciąż od nowa: pomadkę, wodę, ręczniki… Chyba musi mieć zajęcie, żeby to wszystko przeżyć. Pewnie już dawno tylu kilometrów nie przeszedł…
Podczas skurczy zaś trzyma mnie za rękę, a właściwie to ja trzymam jego, nie, nie trzymam. Ściskam do granic możliwości, wyjąc z bólu.
Opiekunka studentek szepce mi do ucha, że mogę być dumna, że rodzę naturalnie bez wspomagaczy! To zaszczyt! Ja jednak mam gdzieś dumę, ja chcę, żeby ktoś mi ulżył!
Współczuję w duchu studentkom widoku rozrywanej na pół i rozkrzyczanej prawie-mamy.
Cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UA-48159015-1